“Jeśli my nie będziemy autorami naszej historii, inni opowiedzą ją za nas. I mogą opowiedzieć naszą historię w taki sposób, który nam się nie spodoba, bynajmniej nie dlatego, że są złośliwi, ale dlatego, że będą próbować zrozumieć, kim jesteśmy, czerpiąc z doświadczeń związanych z ludźmi, których uważają za takich jak my. Arystoteles twierdził, że retoryka ma trzy składniki - logos, pathos i ethos - i to jest właśnie ethos. Logos to logika argumentu. Patos to uczucie, które argument wywołuje. Etos to wiarygodność osoby, która przedstawia argument - jej opowieść o sobie.”
- Marshall Ganz
Jestem w trakcie pisania tego tekstu i dodawania kolejnych "odcinków" i uzupełniania tego, co już napisałem, zajrzyj tu za jakiś czas, aby zobaczyć więcej.
Wczesne lata szkolne
Jak to się zaczęło? Tak zwane dobre warszawskie liceum (1998-2001) proponowało mi jedną alternatywę: albo zostać harcerzem, albo myśleć o karierze. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałem o “wyścigu szczurów” w którym biorą udział absolwentki i absolwentki mojej szkoły, doznawałem duchowego uniesienia gdy świat wciąż przeżywał żałobę po księżnej Dianie i Matce Teresie, oraz odkrywałem że nie pasuję do tej układanki także dlatego, że jestem gejem (pierwsza Parada Równości nie przeszła jeszcze ulicami Warszawy).
![]() |
Teo Georgiev for Fine Acts |
Kto ratuje jedno życie… aktywizmu uczyłem się w lokalnej grupie Amnesty International
Zawsze będę pamiętał, kiedy trafiłem do warszawskiej grupy 2 Amnesty International, miałem 16 lat, było to tuż przed 10 rocznicą obchodów tragicznych wydarzeń na Placu Tiananmen w Pekinie. Do grupy przyjęła mnie Ania Tomaszewska, z którą pracuję i działam do dziś/momentu, w którym piszę. W samą rocznicę 4 czerwca lał deszcz, a ja siedziałem w domu, bo rodzice byli bardzo niechętni temu, abym w taką pogodę szedł na jakiś protest. Przez kolejne lata, aż do końca studiów, jak tylko byłem w Warszawie, nie opuściłem żadnej z kolejnych rocznic - w grupie znajomych z Amnesty spotykaliśmy się, aby zapalać świeczki pod Ambasadą ChRL.
Działania grupy AI były dla mnie pierwszą szkołą aktywistycznego życia. Dla porządku przypomnę, że to wciąż czasy, gdy internet zaczynał się pojawiać i przeszkadzał w normalnym korzystaniu z (stacjonarnego, takiego na kabel) telefonu, przez który załatwiało się większość spraw, jak np. organizowanie spotkań na 50 osób i potwierdzanie z nimi obecności, czy szczegółów planowanych akcji. A pieniądze na te akcje zdobywało się, chodząc z puszką po ulicach, zaczepiając przechodzące osoby i przekonując do niezwykłego znaczenia wspierania działań na rzecz praw człowieka gdzieś na odległym świecie. Radością był czyjś uśmiech lub wrzucona złotówka, codziennością różne komentarze w tym sztandarowy “czemu nie zajmiemy się ludźmi cierpiącymi w Polsce.” Dla mnie to był czas dużego entuzjazmu i gotowości na, jak mi się wtedy wydawało, wiele, ponieważ
znalazłem się wśród osób, wśród których bardzo chciałem być. Zaangażowanych w coś istotnego, ale przede wszystkim, wśród osób, od których uczyłem się powoli pozwalać sobie na bycie sobą.
Kierunek zajmowania się przez Amnesty “mniejszościami” nie wszystkim się wtedy w organizacji podobał (sic!), a ja czułem radość, że pod parasolem walki o prawa człowieka mogłem iść i rozdawać ulotki podczas drugiej Paradzie Równości (2002 r.)
![]() |
Yasen Zgurovski for Fine Acts |
W Amnesty poznałem także Witka Hebanowskiego, Tuśkę - z którymi przyjaźnię się do dzisiaj, oraz Bogusława Stanisławskiego, o którym mam nadzieję opowiedzieć osobo. Dzięki ich inspiracjom i zaangażowaniu, chęci “robienia rzeczy” razem na długie lata wsiąkłem w działania na rzecz praw człowieka w Tybecie. Wszystko zaczęło się od przyznania naszej grupie (a nie sekcji krajowej, co było zwyczajem) w uznaniu naszej aktywności tzw. “pliku akcyjnego”, czyli odpowiedzialności za “opiekę” nad osobą więzioną z powodów politycznych gdzieś na świecie. Nasz “plik” nie dotyczył jednak pojedynczej osoby, a całej grupy osób - a dokładnie czternastu mniszek z okrytego najgorszą “sławą” chińskiej katowni - więzienia Drapchi w tybetańskiej stolicy Lhasie. Mniszki te, wśród których najsłynniejszą była Ngałang Sandrol, nazywane były “śpiewającymi”, ponieważ w akcie oporu i dodawania sobie otuchy w więzieniu śpiewały piosenki, czego zakazywały im więzienne władze i stosowały dodatkowe represje. Na kasecie magnetofonowej dostałem te niezwykłe “piosenki” i czułem się w dużym obowiązku, aby o nich opowiadać, by dowiedziało się o nich jak najwięcej osób. Języka angielskiego uczyłem się z konieczności, próbując rozszyfrowywać ze słownikiem opisy stosowanych tortur oraz łamanego na powszechną skalę prawa międzynarodowego. Trzymając w rękach faktyczny, wielostronicowy plik z opisem sytuacji w Tybecie, w więzieniu i życiorysem każdej z więźniarek, jaki przyszedł do mnie pocztą z Londynu, poczułem tak całkiem na serio odpowiedzialność za czyjeś życie.
![]() |
Rys. Nikita Abuya for Fine Arts |
Emocje wtedy: strach przed ujawnieniem się, poczucie osamotnienia, smutek z niedocenienia mojego zaangażowania, ekscytacja poszukiwaniem sensu oraz nieco z bycia innym niż reszta.
Emocje teraz: duma z odwagi poszukiwania tego co ważne i próby życia w zgodzie ze sobą oraz przetrwania najtrudniejszego dotychczas czasu.
Czego się nauczyłem w tym czasie: oficjalny system nie widzi i nie docenia tego, co ważne. Jeśli chcesz, aby coś się wydarzyło, musisz to zrobić samemu.
Do matury uczyłem się protestując pod Sejmem
Moje działania i zainteresowania mocno skłaniały się coraz bardziej ku tematom związanym z sytuacją w Tybecie. Działania na rzecz niezależności, autonomii politycznej czy niepodległości wykraczały poza “mandat” Amnesty International. A na ulotce, którą sam wielokrotnie kopiowałem i rozdawałem, gdzie się dało było napisane, że skala i zakres naruszeń praw człowieka jest skutkiem ograniczenia wolności politycznej i dążenia narodu tybetańskiego do wolności.
“– Od razu zainteresowały mnie Chiny i Tybet. Przez moment koordynowałem nawet w Amnesty sieć Akcji Chińskich. W pewnym momencie uznałem, że to za mało – wspomina tamten czas Piotr Cykowski. – Im bardziej zagłębiałem się w tematykę tybetańską, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że zdecydowanie za mało się robi w kwestii Tybetu. Zrozumiałem, że choć dla Tybetu jest wiele sympatii, tak naprawdę niewiele się dzieje. Zakres działań Amnesty International w kwestii Tybetu szybko stał się dla Piotra za wąski. – Amnesty nie zajmuje stanowiska politycznego. A sedno problemu Tybetu, łamania praw Tybetańczyków tkwi właśnie w nierozwiązanym problemie politycznym. Stąd podjąłem decyzję o wstąpieniu do Polskiego Stowarzyszenia Przyjaciół Tybetu.” - tak mówiłem o tamtym czasie w wywiadzie dla portalu NGO.PL 10 lat później.
Tak też przeniosłem swoją uwagę i działalność do ruchu tybetańskiego. Chociaż po drodze zdarzył mi się jeszcze epizod tworzenia “Polish Movement for Free Tibet”, oddolnej inicjatywy inspirowanej przez osobę, która swoim zaangażowaniem w sprawę zrobiła na mnie wtedy ogromne wrażenie. I właśnie w ramach tej inicjatywy prowadziliśmy międzynarodową kampanię na rzecz uwolnienia Panczenlamy, ówcześnie najmłodszego, 12-letniego więźnia politycznego na świecie, i w ramach tej kampanii przed przypadającym na 25 kwietnia dniem urodzin chłopca zorganizowaliśmy kilkudniowy “protest głodowy” przed Sejmem. Efekt był taki, że nasze zdjęcia, jak spędzamy czas w ręcznie skleconym z transparentów namiocie (ja obłożony książkami), pojawiły się w prasie francuskiej. Efektem było zaproszenie nas na rozmowę przez ówczesnego szefa Komisji Spraw Zagranicznych, na którą większość z nas nie była gotowa (całe szczęście, że był wtedy z nami bardziej doświadczony aktywista - Krzysiek Rytel, który bardziej niż my wiedział, jak rozmawiać z politykami), a ja, wchodząc do Sejmu, wyjmowałem z kieszeni młotek i gwoździe, za pomocą których budowałem nasze tymczasowe aktywistyczne schronienie. Z przymrużeniem oka mogę napisać, że byłem prekursorem, jeśli chodzi o tworzenie prowizorycznych konstrukcji pod Sejmem, patrząc na namiotowe miasteczko, które wrosło w krajobraz ulicy Wiejskiej po 2015 roku. Niezłym przypomnieniem sobie tamtych czasów jest dla mnie to, że mniej więcej wtedy, na potrzeby zaangażowania na rzecz praw człowieka w Tybecie, w tym głównie otrzymywania aktualnych wiadomości zza granicy, założyłem swoją pierwszą skrzynkę mailową.
W sierpniu 2001 roku Sejm przyjął “deklarację solidarności z narodem tybetańskim”, m.in. dzięki ogromnym zabiegom Henryka Wujca. Jego determinację i zaangażowanie w tą sprawę mogłem obserwować podczas posiedzenia Komisji Spraw Zagranicznych, na którą zaprosił m.in. mnie, abym reprezentował środowisko osób zaangażowanych w działania na rzecz Tybetu. Rok później, działając już w Polskim Stowarzyszeniu Przyjaciół Tybetu, dzięki zaangażowaniu m.in. Gazety Wyborczej, naszym wielkim sukcesem było zebranie blisko dwustu tysięcy podpisów pod petycją w sprawie Panczenlamy (w tym spora część na papierze!), a dla mnie sporym przeżyciem przekazanie ich do Marszałka Sejmu Marka Borowskiego, przed jego wizytą w Chinach.
W międzyczasie brałem udział w moich pierwszych szkoleniach z praw człowieka skierowanych do studentów, organizowanych przez Helsińską Fundację Praw Człowieka, z której gościny korzystało również Stowarzyszenie. Wkrótce w wyniku różnych zawirowań znalazłem się w zarządzie “PSPT”, i stałem się jednym z głównych organizatorów działań. To dla mnie dość trudny do wspominania czas, w którym na własnej skórze, z dużym poczuciem odpowiedzialności i bardzo małym doświadczeniem uczyłem się zarządzać organizacją pozarządową i jednocześnie próbować animować ogólnopolski ruch wsparcia dla Tybetu. Godzić głosy i “tradycje” wnoszone przez zasłużone dla sprawy i Stowarzyszenia osoby będące w nim od 10 lat, z nowymi pomysłami na działania, w tym inspiracjami płynącymi z międzynarodowego ruchu protybetańskiego, w który także szybko się zaangażowałem. W tle tego wszystkiego rozgrywał się “dramat” mój i “mojej społeczności” polegający na wybuchu konfliktu pomiędzy znaczącymi dla mnie w tych działaniach osobami, co nastąpiło po przygotowanych z dużym rozmachem obchodach Losaru, Tybetańskiego Nowego Roku. Przez długie lata moje działania realizowałem w tle tego konfliktu, co było dla mnie niezwykle stresujące i wypalające. Czułem się okropnie skonfundowany. Osoba będąca skarbnicą wiedzy i doświadczenia, całkowicie odcięła kontakt, a dodatkowo wielokrotnie miałem wrażenie, że torpedowała moje działania. Jednak czułem, że mam swoje zadania do wykonania i postanowiłem się nie poddawać. Ten czas to niezliczony udział w spotkaniach, które czasem, jak konferencje naukowe czy spotkania w szkołach dawały mi do zrozumienia, ile muszę się nauczyć, aby móc przekonywająco opowiadać o odległym i skomplikowanym politycznym temacie. Najwięcej jednak energii dawało mi organizowanie akcji ulicznych, w tym największych wówczas demonstracji - marszy dla Tybetu w kolejne rocznice powstania lhaskiego z 1959 roku. Kwiecień i początek marca był dla mnie przez parę lat zupełnie “wyjętym z życia” czasem przygotowań, rozwieszania plakatów, docierania do mediów, budowania ruchu i współpracy z innymi organizacjami.
Przed rocznicą marca w 2003 roku odezwał się do mnie Dariusz Paczkowski, wtedy działający jeszcze w Klubie Gaja, z propozycją wspólnego działania. Tak też powstał jeden z największych Marszy dla Tybetu, poprzedzony wspólnym tworzeniem billboardu zapowiadającego obchody rocznicy 10 marca. Od tego czasu nasze ścieżki aktywistyczne przeplatały się coraz częściej, aż przemieniły się w trwającą do dzisiaj przyjaźń. Podobne marsze i wydarzenia organizowałem lub brałem w nich udział w kolejnych latach, starając się jakoś pogodzić mój aktywizm ze studiami.
Pierwsza wizyta w Indiach, poznaję tybetański aktywizm z bliska
W 2006 roku, na czwartym roku studiów wziąłem urlop dziekański, aby zarobić pieniądze i zrealizować moje wielkie marzenie — pojechać do Indii, aby zobaczyć “na żywo” życie tybetańskich uchodźców. W trwającą niemal dwa miesiące podróż, moją pierwszą tak długą zagraniczną, wybrałem się na przełomie lutego i marca z moim tybetańskim przyjacielem Lobsangiem Thinleyem, który odwiedzał swoją rodzinę mieszkającą w osadzie tybetańskich uchodźców Bylakuppe na południu Indii. Nieocenioną pomoc w merytorycznym przygotowaniu się do wyjazdu okazała mi Natalia Bloch, która prowadziła wtedy badania nad politycznym zaangażowaniem młodych Tybetańczyków na uchodźstwie. Formalnie i teoretycznie moja wyprawa miała również charakter naukowy, miałem podczas niej zbierać materiał badawczy do mojej pracy magisterskiej poświęconej związkom Tybetańczyków ze środowiskiem. Przeprowadziłem nawet kilka rozmów nagrywanych na dyktafon, jednak moim głównym celem było dotarcie do dokumentów zgromadzonych w sercu tybetańskiej diaspory — Dharamsali.Podczas trzytygodniowego pobytu, z którego większość spędziłem w bibliotece ‘Environment and Development Desk’ - Biura ds. Środowiska i Rozwoju Centralnej Administracji Tybetańskiej (Tybetańskiego Rządu Emigracyjnego) oraz dharamsalskich księgarniach, zgromadziłem kilkadziesiąt kilogramów literatury. Było tego tyle, że musiałem zapoznać się ze specjalną procedurą nadawania książek najtańszym sposobem - pocztą morską. W tym celu należało zamówić specjalny sposób zapakowania paczek w zaszyte w folię i płótno worki. Gdy po kilku tygodniach od mojego powrotu przesyłka trafiła na pocztę w Warszawie, wywołała niemałą sensację.
Nieocenioną pomocą w mojej podróży okazały się także kontakty udzielone przez moich tybetańskich przyjaciół w Polsce. Szczególnie w pierwszych dniach pobytu w Dharamsali, gdzie trafiłem w szczyt sezonu pielgrzymkowego, związanego z corocznym publicznymi naukami Dalajlamy, co wiązało się z kolei z totalnym zajęciem wszystkich możliwych we wszystkich hotelach i hostelach w miasteczku. Dzięki uprzejmości moich tybetańskich przyjaciół mogłem poznać nieco od innej strony świat tybetańskiej diaspory, wszak dzieliłem z nimi mieszkanie składające się z pokoi i tarasu, który stanowił jednocześnie kuchnię, jadalnię, salon i łazienkę. Oraz dowiedziałem się, gdzie znajduje się najtańsze w okolicy ksero. Był to punkt usługowy prowadzony przez Hindusa w bocznej uliczce Dolnej Dharamsali, gdzie nosiłem grube tomy z ‘mojego’ biura, które chciałem skopiować do moich ‘badań terenowych’. Jednak najciekawszym elementem tego miejsca było jedyne w swoim rodzaju, bardzo mało znane zdjęcie, przedstawiające młodziutkiego Dalajlamę, prawdopodobnie prowadzącego lekcję, lub udzielającego jakichś nauk siedzącym na ziemi tybetańskim dzieciom. Niestety, właściciel punktu nie zgodził się na wykonanie kopii tej fotografii. Do dziś to zdjęcie przypomina mi się jako dowód legendarnej wręcz troski Dalajlamy o przyszłe pokolenia Tybetańczyków.
Moim bohaterem tamtych czasów jest Tenzin Tsundue, parę lat ode mnie starszy aktywista znany przede wszystkim z bezkompromisowości, a w tamtych czasach także z głośnych, odważnych, ryzykownych samotnych protestów dokonywanych podczas wizyt chińskich oficjeli w Indiach aktywista. Znany także z charakterystycznej czerwonej bandany noszonej na wzór walecznych Khampów, wojowników Wschodniego Tybetu, której, jak zapowiedział, nie zdejmie, póki Tybet nie osiągnie niepodległości. Na co dzień pisarz i poeta, utrzymujący się ze sprzedaży tomików swoich wierszy i spotkań autorsko-politycznych.
“Tsunde” ja mówili na niego znajomi, był jedną z pierwszych ważnych tybetańskich postaci, którą napotkałem, błądząc początkowo po stromych zboczach Dharamsali. Znaliśmy się wcześniej m.in. Natalii, z którą zresztą dwa lata później, w 2008 roku, połączyliśmy siły, aby wydać i upowszechnić w Polsce oraz zaprosić go do Polski i zorganizować w Warszawie spotkanie autorskie.
Tusndu potkam ponownie podczas organizowanego przez niego “marszu dla Tybetu”, gdy poprowadził sporą grupę tybetańskich aktywistów, aby skonfrontować się z indyjską strażą graniczną i dokonać symbolicznego “powrotu do Tybetu” na własnych warunkach (z podniesioną wysoko tybetańską flagą), w przededniu rozpoczęcia kontrowersyjnych Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. Podróż różnymi środkami komunikacji, w tym autostopem przez podhimalajskie górzyste regiony Indii w poszukiwaniu i dołączeniu na jeden dzień do tybetańskiego marszu o wolność, to osobna, choć bardziej przygodowa historia.
Zdjęcia z tej pierwszej znaczącej podróży przypominają mi także, że szukałem także innych “będących w opozycji” głosów. Udało mi się spotkać i przeprowadzić wywiad z członkami tybetańskiego stowarzyszenia “Tibetan Volunteers for Animals”, którzy z kolei podpierając się mocno naukami Dalajlamy, starali się promować niemal całkowicie niezrozumiałą, poza kierowanymi moralnymi naukami duchowego przywódcy klasztorami, dietę wegetariańską. (Choć nieprzypadkowo tybetańskie knajpki położone nieopodal tych klasztorów, serwujące głównie mięsne dania, pełne były mnichów.)
Najważniejszymi lekcjami, poza kilkudziesięcioma kilogramami literatury, przywiezionymi z mojej pierwszej podróży do Tybetańczyków w Indiach, były m.in. urealniony obraz zarówno tybetańskiej diaspory, jak i polityki, a także olbrzymie pokłady motywacji do dalszych działań płynące z inspiracji spotkań z Tybetankami, Tybetańczykami i poznania ich osobistych historii. Pracę magisterską dotyczącą relacji chińskiego “rozwoju” z zagrożeniami dla środowiska naturalnego w Tybecie, na przykładzie projektowanej (wówczas) i wkrótce ukończonej linii kolejowej łączącej Lhasę z resztą Chin, obroniłem na przełomie 2008 i 209 roku. Zawierała ona niezwykłą listę literatury, w większości niedostępnych pozycji w tym studiów i badań nad rozwojem i środowiskiem Tybetu, udostępnianych przez osoby z całego świata dharamsalskim instytucjom.
W tym czasie moje przekonania, a może bardziej afiliacje związane z szukaniem swojego miejsca w ruchu tybetańskim zaczynały się mocno krystalizować. Oznaczały one dla mnie poczucie konieczności stanięcia, opowiedzenia się po konkretnej stronie, gotowość do bycia "w mniejszości", która jednak otrzymywała gesty sympatii czasem z nieoczywistych stron. Dla osób mniej wtajemniczonych w świat tybetańskiej polityki i aktywizmu - istnieje mocno zakorzeniony podział lub też różnica zdań odnośnie do politycznego celu tych działań. Część, z tym mocno związana z tybetańskim politycznym i religijnym “establishmentem” głosi zgodne z wolą Dalajlamy dążenie do “prawdziwej autonomii” Tybetu w granicach ChRL (jaka to ma być autonomia to także przedmiot dyskusji, na pewno inna niż tą, którą na papierze władze w Pekinie przyznają i to jedynie ⅓ ziem zamieszkałych historycznie w większości przez Tybetańczyków). Inni, wywodzący się z ruchu “młodych”, w tym po części inspirowanych tybetańskim ruchem oporu walczącego z chińskim okupantem, choć w przeważającej większości w pełni uznający, że droga do niepodległości musi zostać osiągnięta metodami pokojowymi (moje doświadczenie wskazywało, że także część osób głosząca “drogę środka” czy też dążenie do autonomii pod wpływem duchowego autorytetu Dalajlamy, prywatnie popierała bardziej radykalne postulaty “młodych”). Piszę o tym rozróżnieniu, ponieważ stanięcie na tej bardziej “radykalnej” flance, był dla mnie ważnym ideowym wyborem. Możliwym oczywiście do opowiedzenia się po tej stronie dzięki lub też poprzez wspieranie, szukanie kontaktów i budowanie relacji z tymi Tybetańskimi i Tybetańczykami, które i którzy także reprezentowali ten nurt; nurt ten był w całości inspirowany z “wnętrza” przede wszystkim diaspory, a także poprzez nieliczne a znaczące gesty oporu, z wnętrza okupowanego Tybetu.
Symbolicznym wymiarem tego była noszona przeze mnie na nadgarstku konsekwentnie przez lata (obecnie mniej konsekwentnie) bransoletka “rangdzen”, w solidarności z tybetańskimi więźniami politycznymi, którzy trafili do chińskich karcerów za domaganie się niepodległości, oryginalnie będąca tybetańskim amuletem ochronnym, który wyplatany z więziennych drelichów stał się symbolem oporu, następnie zakazanym przez władze a upowszechnionym w kręgach emigracyjnych i międzynarodowych “supporterow”. Innym wymiarem moich poszukiwań bardziej “radykalnego” nurtu tybetańskiego aktywizmu było oczywiście poszukiwanie relacji z osobami, które odważnie, przeciwstawiając się dominującemu establishmentowi ugruntowanemu w olbrzymim religijnym autorytecie duchowego i politycznego przywódcy, prowadzili aktywną działalność, głosząc hasła niepodległościowe.
Wielką inspiracją dla mnie staje się także jedna z czołowych liderek młodzieżowego ruchu na rzecz niepodległości Tybetu - Lhadon Tethong, stojąca wówczas na czele międzynarodowej organizacji Students for a Free Tibet (SFT, której polski oddział będę współzakładał później). A dokładnie pełne pasji i charyzmy przemówienie wygłoszone podczas koncertu “Tibet Freedom Concert”, który z udziałem największych gwiazd (Beastie Boys, Bjork…) odbył się w Waszyngtonie w 1998 roku. Słowa Lhadon ilustrowane obrazami ukazującymi moc płynącą z zaangażowania, oporu, walki i prawa na wiele kolejnych lat były inspiracją do działania:
Z Lhadon miałem okazję spotkać na żywo wielokrotnie. Po raz pierwszy podczas “Free Tibet Action Camp”, aktywistycznego obozu zorganizowanego obozu szkoleniowego zorganizowanego przez SFT w Europie w 2006 roku (moja pierwsza podróż autostopem do Zachodniej Europy). A następnie podczas międzynarodowych spotkań i konferencji organizowanych m.in. przez Tibet Network czy też… podczas nieplanowanej przerwie w podróży w Warszawie w 2010 r.:
Możliwość obserwowania jej w działaniu, w budowaniu społeczności, w przywództwie i służbie swojej społeczności były dla mnie niezapomnianą, wielką lekcją myślenia strategicznego, konsekwencji w działaniu, przenikliwości, odwagi i determinacji.Inna Przestrzeń
Mój Pierwszy Projekt, jaki zrealizowałem w ramach założonej w 2006 roku z Witkiem Hebanowski Fundacji Inna Przestrzeń, był edukacyjnym materiałem wideo o prawach człowieka w Tybecie, który kończyło wystąpienie Lhadon. Fundację stworzyliśmy początkowo jako narzędzie do kontynuowania i rozwijania naszych wcześniejszych działań. Dołączyła do nas, do zarządu, także Anna Tomaszewska a funkcję Przewodniczącego Rady, do końca swoich dni pełnił Bogusław Stanisławski. Postać i znajomość z Bogusławem wymagać będzie osobnego rozdziału, a ja czekam na biograficzną książkę. Poznaliśmy się wszyscy kilka lat wcześniej w warszawskiej grupie Amnesty, prawa człowieka były zatem w oczywisty sposób jednym z ważnych filarów naszych działań. Ja stworzyłem Program Tybetański, Witek rozwijał Festiwal Trans Kaukazja, a Anna Warszawskie Międzykulturowe Street-Party oraz portal Kontynent-Warszawa. Przez kolejne niemal 9 lat, do 2015 roku, w ramach Fundacji, współpracując z innymi organizacjami, podejmowałem kolejne działania i realizowałem projekty związane z nagłaśnianiem sytuacji w Tybecie, wspieraniem kultury tybetańskiej, edukowaniem o prawach człowieka.
przełomowy 2008 rok
Przełomowy w tym czasie był dla mnie rok 2008 r. W jego trakcie (póki co, w skrócie, bo każdemu z punktów z pewnością przydałoby się rozwinięcie):
- realizowałem wielki jak dla mnie projekt “Monitor Olimpijski”, który w pierwotnym założeniu miał być próbą nagłośnienia kwestii praw człowieka przy okazji Olimpiady w Pekinie, stał się jednak centrum koordynacji odpowiedzi na tybetańskie powstanie;
- próbowałem skoordynować lub pomóc nagłośnić multum oddolnych inicjatyw związanych z Igrzyskami i wydarzeniami w Tybecie;
- wspólnie z przyjaciółką Beatą odwiedziłem ponownie północną część Indii, miało być czysto turystycznie, ale w związku z wydarzeniami w Tybecie odwiedziliśmy też wielki marsz Tybetańczyków poprowadzony przez Tsundu, aby skonfrontować się z indyjską strażą graniczną i dokonać symbolicznego “powrotu do Tybetu” na własnych warunkach (z podniesioną wysoko tybetańską flagą) w przededniu rozpoczęcia kontrowersyjnych Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. Podróż różnymi środkami komunikacji, w tym autostopem przez podchimalajskie górzyste regiony Indii w poszukiwaniu i dołączeniu na jeden dzień do tybetańskiego marszu o wolność, to osobna, choć bardziej przygodowa historia.
- W Dharamsali tworzyliśmy solidarnościową instalację dokumentalno-polityczną składającą się ze zdjęć protestów i działań na rzecz Tybetu, którą następnie zawiesiliśmy przy drodze do Głównej Świątyni;
- korzystając z gościny ówczesnego Uniwersytetu Ludowego im. Jacka Kuronia w Teremiskach, karmiąc miejscowe psy i koty, próbowałem ukończyć studia, pisząc pracę magisterską o relacjach między rozwojem a ochroną środowiska w Tybecie
- podjąłem inicjatywę Michała Kubiaka, jednego z radnych mojej ówczesnej dzielnicy Wola i rozpocząłem kampanię na rzecz nadania nazwy ‘Rondo Wolnego Tybetu’ w Warszawie,
- brałem udział w Komitecie Organizacyjnym wizyty Dalajlamy w Warszawie, Dalajlama odwiedził Polskę w grudniu na zaproszenie Marszałka Senatu oraz Lecha Wałęsy.
Rondo Wolnego Tybetu i Galeria Tybetańska w Warszawie
Rok 2009 nie dał jednak odpocząć. I choć na początku udało mi się wreszcie ukończyć studia, wciąż starałem się budować odpowiedź na informacje dopływające z Tybetu. W związku ze zbliżającą się rocznicą powstania Tybetańczycy rozpoczęli inną - dramatyczną formę protestu - samospalenia. Informacje o kolejnych i kolejnych osobach rozdzierały serce, wzmacniały poczucie bezsilności i napędzały do dalszego działania.
Wynikiem naszych działań i starań i próbą zebrania tego, czego się nauczyliśmy w ciągu ostatnich miesięcy z wizją dalszego rozwijania ruchu praw człowieka, był/jest podręcznik do aktywizmu (“Tybet i ja chcemy wolności”), który miałem okazję redagować i współtworzyć.
Lokalna inicjatywa na rzecz Ronda Wolnego Tybetu przerodziła się w polityczną awanturę z naciskami chińskiej ambasady na polski MSZ oraz władze Warszawy, kuriozalnymi stanowiskami językoznawców, przekładaniem posiedzeń Komisji Nazewnictwa, a doprowadziła do powstania Ronda Tybetu… przerodziła się w kolejny projekt, który miałem okazję współtworzyć m.in. z moim przyjacielem Dariuszem Paczkowskim przez następne kilka lat: “Galerię Tybetańską na Woli”.
Zaczęło się od happeningu - symbolicznego otwarcia Ronda Wolnego Tybetu, podczas którego Dariusz wspólnie z zaangażowanymi w sprawę osobami stworzył mega długi mural przy rzeczonym rondzie z powtarzającym się jak buddyjska mantra hasłem ‘Wolny Tybet’, portretem Dalajlamy, flagą Tybetu oraz symboliczną wtedy tabliczką “Rondo Wolnego Tybetu”. Zależało nam, aby nazwa ta weszła “do obiegu” niezależnie od ostatecznego werdyktu miejskich władz. Sprawę znacząco poruszyło do przodu przyznanie Dalajlamie tytułu Honorowego Obywatela Warszawy, jego zapowiedź kolejnej wizyty w Polsce (lipiec 2009). Postawieniem kropki nad “i” była uroczystość odsłonięcie oficjalnej wyjątkowej oficjalnej tablicy upamiętniającej ofiary tybetańskiego powstania narodowego z marca 1959 r. oraz emigrację Dalajlamy odbyło się w październiku 2010 r. z udziałem Prezydentki Warszawy, społeczności tybetańskiej oraz wielu zaangażowanych w sprawę osób. Miałem wielką przyjemność brać udział w zorganizowaniu tego wydarzenia i poczucie spełnienia - wreszcie jakiejś “wygranej” kampanii w sprawie Tybetu.
Co było dalej i czeka na opisanie?
- Fundacja Klamra (2010-2023), m.in. działania na rzecz społeczności romskiej w Żywcu, działania dotyczące mowy nienawiści oraz dwie edycje Akademii Animacji Antydyskryminacyjnej;
- Powołanie i próba animacji z tybetańskimi studentami w Polsce polskiego oddziału Students for a Free Tibet (2013-2015);
- rozpoznane po czasie wypalenie aktywistyczne;
- sfinansowana społecznościowo książka “108” na 80-te urodziny Dalajlamy, będąca dla mnie podsumowaniem i podziękowaniem za ważny okres w życiu (2015);
- projekt ‘Wieczór z Rzecznikiem’ wraz z Stowarzyszeniem Praktyków Dramy ‘Stop-Klatka’, który zaowocował wspaniałymi przyjaźniami oraz szeregiem dalszych projektów i działań z wykorzystaniem metody teatru forum (teatr uciśnionych Augusto Boala), m.in. spektaklem ‘Projekt życie’, projektem i spektaklem ‘Scena dla twardziela’ (2016), spektaklem ‘Władza dla twardziela’ (2017), które miałem okazję współtworzyć i w nich grać (tak, byłem też aktorem!);
- udział w spotkaniu założycielskim, powoływaniu stowarzyszenia i pierwszym Zarządzie Komitetu Obrony Demokracji (2015-2016);
- rozpoczęcie pracy w Akcji Demokracji (2016), koordynacja pierwszych demonstracji pod Sądem Najwyższym (te z muzyką), które zainicjowały “łańcuchy światła” w całej Polsce;
- wspieranie obecnością ‘pierwszych marszy równości w…’ Lublinie, Rzeszowie, Opolu i Częstochowie (2018), Gorzowie Wielkopolskim i Płocku (2019);
- adoptowanie dwóch niewidomych kotków (2018);
- koordynacja działań wokół konferencji klimatycznej COP24 w Katowicach, selfie ze zmęczoną Gretą Tunberg (2018);
- udział tygodniu akcyjnym oraz akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa Obozu Dla Klimatu w okolicach Kleczewa, który zaowocował (bezpodstawnym) wyrokiem nagany za łamanie przepisów o ruchu drogowym (2019), dalszym zaangażowaniem w działania na rzecz klimatu oraz wywiadem w zbiorze reportaży ‘Przewiew. 12 historii otwartych’;
- udział w ‘manewrach’ Warszawskiego Ruchu Antyłowieckiego pt ‘jeszcze żywy dzik’;
- zaangażowanie w tworzenie Ruchu Solidarności Klimatycznej (2022-2023);
- wsparcie dla osób niosących pomoc w ‘zonie’ na pograniczu polsko-białoruskim (2022);
- ‘Friends For Refugees’ - zainicjowanie i koordynacja zagranicznej zbiórki pieniędzy wśród znajomych i znajomych znajomych na podstawową pomoc dla uchodźców wojennych z Ukrainy oraz pozyskanie dodatkowych 10 000 USD na leczenie z fundacji Americares (2022);
- w 2023 roku wspólnie z Jadwigą Klatą, działając w jeszcze w Ruchu Solidarności Klimatycznej, rozpoczęliśmy organizowanie regularnie ‘Kręgów Opowieści o zmianie’, bazując na metodologii ‘narracji publicznej’, które jesienią przekształciły się w ‘Kręgi Aktywnej Nadziei’’; z inspiracji kręgami, w gronie spotkanych w RSK osób powstało moje najnowsze działanie - podcast o końcu świata, jaki znamy ‘PORUSZENIE’.
Co robię obecnie?
Uczę się Praktyki Ponownego Połączenia (Works That Reconnect) oraz głębokiej ekologii w praktyce, wspólnie z ludźmi - w Kręgach Aktywnej Nadziei i podcaście PORUSZENIE.
Myślę, jak połączyć ogień z wodą. Nadrabiam zaległości z krytycznego patrzenia na aktywizm - szczególnie klimatyczny, czytając i książkę ‘Breaking together’ prof. Jema Bendella i przeżywając możliwe dość szybkie załamanie się społeczeństwa, jednocześnie zainspirowany podcastem Roba Hopkinsa ‘From What If to What Net’ planuję rozmowy wokół tego, jak może (mogłaby?) wyglądać przyszłość napisana według pozytywnego, optymistycznego scenariusza.
Komentarze